06.08.2010 – Dzien 1: Negocjacje. Poznajemy Victora.
Rano opuszczamy przemily dach Gabi i jedziemy do gorskiej wioski Cachora, gdzie planujemy wynajac przewodnika oraz osla na nasze bagaze. Jestesmy na miejscu przed 11.00, wiec myslimy, ze szybko zalatwimy formalnosci i wyruszymy na trek. Mylimy sie… Tak jak nam polecila Gabi idziemy na glowny plac do „zwiazku” tragarzy gorskich, ale nikogo tam nie spotykamy, wreszcie jakis pan z tego budynku postanawia nam pomoc poszukac przewodnika. Polega to na chodzeniu po wiosce i pytaniu ludzi, czy chca z nami pojsc – widzimy z daleka, ze kolejne osoby odmawiaja.
W miedzyczasie podchodzi do nas gosc, ktory mowi, ze sie wszystkiego podejmie, troche negocjujemy cene. Jestesmy zapewniani, ze wszystko jest gotowe do wyjscia. Idziemy do jego domu, zeby przepakowac plecaki i zaladowac wszystko na osla. Przedstawia nas swojej mamie, po czym oboje mowia, ze on jednak nie moze isc, ale poszuka nam innego kolegi, ktory z nami pojdzie. Jego osiol jest natomiast do dyspozycji… Gdy wraca po jakims czasie okazuje sie, ze jest jakis kolega, ale cena juz jest wyzsza – mowimy, ze zgadzamy sie tylko na cene, ktora z nim uzgodnilismy, wiec wychodzi szukac dalej…
Zeby nie tracic czasu ide poszukac innego przewodnika gdzies we wsi. Trafiam do agencji Choquequirao Trail, ktora rzekomo organizuje profesjonalne wyprawy – po perypetiach udaje mi sie odnalezc szefa, z ktorym znowu negocjujemy cene, wreszcie dobijamy targu i jestesmy zapewnieni, ze zaraz wszystko bedzie gotowe do wyjscia… Okazuje sie, ze nic nie jest gotowe, a na dodatek nie ma przewodnika… Szefuncio zaczyna, wiec „poszukiwania” przewodnika wsrod chlopakow remontujacych dach jego domu – nikt nie chce isc bo, albo nie znaja drogi, albo boja sie, ze nie damy im jesc na szlaku (?), albo nie chca gotowac na treku (?).
Jestesmy juz niezle wnerwieni cala sytuacja, wiec ide do gornej czesci wioski poszukac kogos kto z nami pojdzie. Spotykam bardzo milego chlopaka, ktory oferuje sie na przewodnika, ale rzuca zaporowa cene, wiec po ostrych negocjacjach rozchodzimy sie i wracam z powrotem do wioski. Na drodze dogania mnie inny chlopak, duzo mlodszy, ktory chce z nami isc nastepnego dnia rano i daje bardzo dziwnie niska cene. W dodatku troche nie patrzy mi w oczy jak mowi, ale wyglada na to, ze na serio zna droge – rozstajemy sie, ale umawiamy sie na wieczor, zeby wszystko omowic i mamy wyruszyc nastepnego dnia rano. Wracam do Ewy.
Na miejscu okazuje sie, ze jeden z robotnikow sie jednak zdecydowal z nami isc i wszystko jest gotowe do drogi – mamy jednak teraz dylemat, bo jest to duzo drozsze od tego, co zaoferowal nam chlopak, z ktorym ostatnio rozmawialem… Robi sie pozno i juz sami nie wiemy co robic, ale w koncu decydujemy sie isc z agencja, gdyz Victor, ktory sie zglosil, okazuje sie byc bardzo milym czlowiekiem (jak sie pozniej okaze jest to wybor, ktory naprawde nam sie na tym treku udal).
Jest 14.30 (wiec juz bardzo pozno jak na wyjscie na ten szlak), ale jestesmy zapewniani przez szefuncia, ze jeszcze dzis zajdziemy bardzo daleko (o 18.30 jest juz tam noc…) – nie wierzymy, ale chce nam sie juz jak najszybciej opuscic to miejsce, wiec wyruszamy. Mamy isc 6 dni – 3 dni do Choquequirao (trudno dostepnych ruin, podobnych do Machu Picchu, ale bardzo „nieturystycznych”), potem 3 dni do Santa Teresa, skad juz tylko o krok do samego Machu Picchu. Victor pozniej ma cala droge powrotna przejsc w 2 dni (skrot przez wysokie gory) – placimy wiec wg tutejszych zasad za 8 dni – 25 soli za dzien Victora oraz 25 soli za dzien osla, dodatkowo mamy zapewnic jedzenie dla naszej trojki.
Victor idzie jeszcze po drodze wymienic sandaly (cala droge bedzie szedl tylko w tych sandalach), bo te ktore ma na nogach sa porwane. Zachodzimy jeszcze pod jego dom – wypija solidna szklane chichy (tutejszy alkohol z kukurydzy, ktory im dluzej fermentuje tym jest silniejszy, pija go tutaj wszyscy) oraz zabiera troche jedzenia i 2.5 litrowa butelke chichy na droge. Jako ze caly dzien pracowal ciezko na budowie i pil duzo chichy, jest wyraznie podchmielony. Z cieplych rzeczy ma ze soba tylko bluze dresowa – o spiworze i namiocie nie ma mowy…
Wychodzimy z wioski i idziemy wysokim zboczem w strone doliny, ktora plynie rzeka. Po 2 godzinach i przejsciu 10 km Victor nalega zeby rozbic sie juz z namiotem. Jest 16.30, mamy jeszcze 2 godziny do zmierzchu wiec nalegamy zeby isc dalej, bo przeszlismy bardzo malo, a jutro czeka nas bardzo ciezki dzien. Victor w koncu nas przekonuje, zeby zostac w tym miejscu mowiac, ze przed zmierzchem nie dojdziemy do miejsca, w ktorym jest woda i mozna rozbic namiot – okaze sie to powaznym bledem…
Szybko rozbijamy namiot i gotujemy kolacje w drewnianej chatce, w ktorej pod kocami bedzie spal Victor.
07.08.2010 – Dzien 2: Masakra po raz pierwszy. 11 godzin na szlaku.
Mamy wstac o 4.00, ale przez sen chyba wylaczam budzik i wyruszamy dopiero o 6.30 (taki poslizg to na tym treku bardzo duzo…). Schodzimy do strasznie glebokiego kanionu rzeki Apurimac – nasze kolana juz czuja sie slabo, ale na dzis to koniec schodzenia, teraz czeka nas bardzo strome podejscie.
W metrach wyglada to tak – Cachora, skad wyruszylismy, jest na wysokosci 2900 m, do koryta rzeki schodzi sie na wysokosc 1500 m, a potem… no wlasnie, wchodzi sie znowy na 2900 m. Te gory, Cordillera Vilcabamba, charakteryzuja sie bardzo glebokimi kanionami, do ktorych trzeba zejsc, zeby pozniej ponownie sie wspinac, przez co chodzenie po nich jest strasznie wyczerpujace – do tego trzeba dodac mala obfitosc wody (trzeba miec spory zapas na plecach) i palace slonce.
Tego dnia mamy dojsc do kempingu pod Choquequirao, ale ok. 17.00 mijamy wioske Marampata i zatrzymujemy sie pod budka biletera, jeszcze tylko jakas 1h od kempingu, dalej isc nie dajemy jednak rady. Przez to ze pierwszego dnia przeszlismy tak malo, dzisiejsza trasa kompletnie nas wyczerpala. A to jeszce nie byl najgorszy dzien…
08.08.2010 – Dzien 3: Zwiedzamy Choquequirao. Masakra numer 2.
Startujemy o 6.30 i po godzinie wchodzimy do Choquequirao. Totalny szok, jakos tak magicznie. Po pierwsze dlatego, ze czuje sie tam pustke i cisze – turystow jest bardzo malo, przez 3h spotykamy tylko ok. 10 osob. Po drugie dlatego, ze miasto jest fantastycznie polozone – idealny, strategiczny punkt (3000 m), z ktorego rozposciera sie 360 st. widok na okoliczne gory i doliny. Po trzecie dlatego, ze jest naprawde dobrze zachowane i jakies takie „estetyczne”.
Widoki w pelni wynagradzaja trudy poprzedniego dnia. Idealne miejsce, zeby odpoczac i sie troche zadumac – nad tymi wszystkimi ludzmi, ktorzy wzniesli te budynki na takiej wysokosci, a przez to, ze nie zostawili po sobie zadnych pism, mozna jedynie zgadywac, co sie tu dzialo i jak zyli. Pewne jest, ze Inkowie stworzyli ogromne i zdyscyplinowane krolestwo, z bardzo tajemniczymi i trudno dostepnymi gorskimi miastami, gdzie slonce bylo otoczone kultem, gdzie zajmowano sie astronomia.
Ciezko nam sie pozegnac z tym miejscem, ale musimy ruszac. Wspinamy sie jeszcze w gore przez 30 min, po czym zaczynamy schodzic w dol kolejnego kanionu – tym razem Rio Blanco. Victor nas wyprzedza i mamy spotkac sie na dole. Szlak jest okropny – przez ponad 3h schodzimy stromym zboczem po piachu i malych kamieniach – buty co chwila sie slizgaja, a kostki i kolana sa na granicy zwichniecia. Do tego brak cienia i palace slonce, ktore swieci centralnie na zbocze, po ktorym schodzimy.
Nad rzeke docieramy ok. 16.00 kompletnie wykonczeni – ostatnie metry idziemy jak w transie, aby szybciej do chlodnej, slodkiej wody (poprzedniego wieczoru zagotowujemy sobie wode do butelek w garnku Victora – pijemy wiec cos co smakuje wedzonka, okropne, ale pic trzeba). Poki nie zajdzie slonce rzucamy sie do lodowatej wody zeby sie umyc (nasze pierwsze mycie na trasie) – zimno az boli, ale nareszcie nie czujemy palacego slonca. Jest tylko jeden powazny problem – muszki. To prawdziwa zmora Andow – malutkie a gryza straszliwie, ma sie wrazenie, ze chca cie pozrec, swedzi straszliwie – klniemy, wyzywamy i po umyciu szybko smarujemy sie tlustym repelentem, ktory na szczescie jest w 100% skuteczny. Rozmawiamy z Victorem, ze dzis juz nigdzie nie idziemy, zostajemy nad rzeka.
Wieczorem zastanawiamy sie nad gotowaniem wody na kolejny dzien, ale wedzonki juz mamy dosc i decydujemy sie pic wode z Rio Blanco, ktora wyglada na bezpieczna, bo wyplywa prosto z gor – jak sie pozniej okazuje „ryzykfizyk” sie oplacil, zoladki wygraly z bakteriami z Rio Blanco ;)
Na noc dolacza do nas Francuz, ktory idzie solo z plecakiem – tez jest padniety.
09.08.2010 – Dzien 4: Docieramy do Yanama. Totalna masakra.
Pobudka o 4.00 i bez sniadanka, z czolowkami, wspinamy sie pod gore. Idzie sie calkiem niezle – sa chmury, wiec nawet slonce nie moze nam dokuczyc. O 8.00 docieramy do Maizal, gdzie jemy sniadanie – frytki z jajkiem sadzonym.
Po godzinie idziemy dalej – szlak jest przyjemny (choc pod gore), bo idzie sie wiekszosc czasu lasem, wiec slonce nas nie dosiega. Victor nas wyprzedza. O 14.30 docieramy na przelecz, skad rozposciera sie piekny widok na caly lancuch gor, ktore ciagna sie po horyzont. Jestesmy padnieci, ale krajobrazy poprawiaja humory. Victor znowu nas opuszcza i mowi, ze Yanama jest juz blisko, wiec w 1.5h powinnismy byc na miejscu. Siedzimy sami i podziwiamy widoki – dogania nas Francuz, ktory wyglada jak trup i ledwo mowi (ten szlak z plecakiem to prawdziwy wyczyn). My wyruszamy z przeleczy o 15.15 i wbrew zapewnieniom Victora jestesmy na miejscu dopiero o 17.00. Wspielismy sie na 4000 m.
Tuz przed kempingiem zrywamy jeszcze pieknie pachnace liscie eukaliptusa na herbatke, bo maté de coca, ktora kupilismy jeszcze na pierwszy trek w Cordillera Blanca, juz sie skonczyla. Herbatka byla wysmienita.
Gdy wchodzimy na pole namiotowe padamy i nie mamy sily sie podniesc. 13 godzin robi swoje. Obok nas pada Francuz.
10.08.2010 – Dzien 5: Widzimy Salkantay. Francuz „umiera”.
Mialo byc juz z gorki, a tu nowina – gdy jemy kolacje poprzedniego dnia (duzo ryzu plus bardzo slone frytki wymieszane z tunczykiem) w jednym z domow w wiosce, okazuje sie ze jutro mamy wspiac sie na przelecz na wysokosci ok. 4700 m!!! Mowimy, ze chyba tego nie przezyjemy, ale wszyscy zapewniaja nas, ze podejscie jest lagodne…
Startujemy o 5.30. Podejscie jest rzeczywiscie bardzo lagodne. Idziemy przepiekna dolina – widoki cudne. W dole pastwiska, a w okolo wylaniaja sie osniezone wierzcholki. Cudo!
Na ok. 2h przed przelecza Francuz pada i jest zupelnie niegadatliwy – mowi mi tylko, ze czuje sie chory. Wszyscy ida bardzo wolno – poprzednie dni totalnie wszystkich wyczerpaly. Wszystkich oprocz przewodnikow, oni smigaja jakby mieli w tylkach motorki. Victor z kolega robi sobie popas i mowi, ze nas dogoni na przeleczy – jest 10.00.
My jestesmy na miejscu o 11.15, szlismy godzine i 15 min – ten sam dystans Victor zrobil w ok. 35 min. Z przeleczy rozposciera sie widok na masyw Salkantay (6300 m) – jest po prostu przepieknie, az dostajemy jakiegos naplywu pozytywnej energii;) Zaczynamy schodzenie ok. 1200 m w dol – nic przyjemnego, ale wreszcie o 14.30 jestesmy w Tatorze, gdzie rozbijamy namiot. Jakis czas po nas dochodzi Francuz – nie ma sily mowic, rozbija namiot i lezy – zalicza klasycznego gorskiego zgona ;)
Wieczorem uzgadniamy z Victorem, ze ostatni dzien treku sobie darujemy i z Tatory do Santa Teresy wezmiemy busik – nigdzie juz isc nie zamierzamy. Umawiamy sie, ze podprowadzi nas do drogi i tam sie rozstaniemy.
11.08.2010 – Dzien 6: Hydroelectrica – Aguas Calientes
Wychodzimy o 5.30 i po ok. 2h dochodzimy do drogi, gdzie czeka busik. W tym miejscu wchodzi sie na dalsza czesc pieszego szlaku do Santa Teresa, ale idzie sie wzdluz drogi, ktora mamy jechac, wiec zupelnie nie zalujemy, ze odpuszczamy sobie ten odcinek.
Czekamy az busik sie zapelni i po godzinie ruszamy. Nie przejezdzamy jednak daleko, gdyz trafiamy na roboty drogowe i zawalona droge. Czekamy kolejna godzine i wreszcie jedziemy dalej. Docieramy do Santa Teresa i lapiemy collectivo do Hydroelectriki – wahamy sie, czy lapac pociag do Aguas Calientes za 8 USD / os (bliskosc Machu Picchu juz czuc), czy moze uda nam sie przejsc 11 km z calym naszym majdanem. Wygrywa opcja nr 2 ;)
Ledwo zywi ruszamy wzdluz torow kolejowych. Szlak okazuje sie bardzo przyjemny. Kiedys byl uzywany jedynie przez ludzi z plecakiem jako alternatywa do drogiego pociagu z Cusco (ok. 70 USD / os w jedna strone!) – do Aguas Calientes nie prowadzi zadna droga, mozna tam jedynie dojechac pociagiem lub dojsc droga kombinowana od strony Hydroelektriki (busy + wlasne nogi). Dzis jest juz dosc popularny, gdyz agencje z Cusco zaczely organizowac turystyczne „wyprawy” pod Machu Picchu. Pomimo tego nie ma dzikich tlumow i idzie sie w spokoju. Do Aguas Calientes docieramy po 3 godzinach.
Idziemy kupic bilet na Machu Picchu i od razu doznajemy szoku cenowo-turystycznego. Wszystko sie swieci, pelno turystow z USA, drogie hotele, a ceny w sklepach wysrubowane bez zadnego skrepowania – masakra! Na szczescie jest tu calkiem przyjemny kemping i postanawiamy kolejna noc spedzic w namiocie.
ślicznie tam….
no fajnie by było z Wami połazić :)
My właśnie po spływie… ale u nas było lekko i łatwo…
jejku jak slicznie i milo się z Wami przehieśc w inny świat
Przepiękne widoki, zazdroszczę … ach…